Gwiazdkozaur - Tom Fletcher

Herbata: Gorąca czekolada (z piankami!)

Chciałabym napisać, że siedzę właśnie u siebie w pokoju, sącząc gorącą czekoladę z kubka-Mikołaja, szczęśliwie zawinięta jak kocykowe burrito, jednocześnie wklepując te słowa do komputera, ale… tak naprawdę siedzę w opóźnionym pociągu, który do domu dowiezie mnie pewnie dwie godziny później, o ile się nie opóźni (czyli pewnie mniej więcej wtedy, kiedy będę w połowie tej recenzji), wklepując to wszystko na małym ekranie telefonu.
Ale pozostańmy przy moim wyobrażeniu, bo do tej recenzji idealnie ono pasuje.


Gwiazdkozaur” Toma Fletchera, bo to o tej książce chcę dzisiaj napisać, nie jest czymś, co czytam bardzo często. Dlaczego? Ponieważ jest to książka w pierwszej kolejności przeznaczona dla dzieci. Albo dla rodziców tych dzieci, bo znając Toma Fletchera, dla niego to nie stanowi tak wielkiej różnicy.
Książka jest cudownie wydana, jak możecie dojrzeć na zdjęciu – Wydawnictwo Zysk i Spółka stanęło na wysokości zadania i wydało ja idealnie, nie żałując na przepięknej obwolucie ani ślicznej czerwonej okładce ze złotymi zdobieniami. I nie każcie mi się rozwodzić na wewnętrzną stroną!
Ale, ale. Może nieco więcej o samej książce. Pozwólcie, że przytoczę blurba z okładki:

„Poruszająca opowieść o wyjątkowym chłopcu i jego magicznej, świątecznej przygodzie.
Zapomnij o wszystkim, czego dotychczas dowiedziałeś się o biegunie północnym. Usiądź wygodnie i przygotuj się na spotkanie: chłopca imieniem William, jego taty, Boba, Świętego Mikołaja, (tak! prawdziwego Świętego Mikołaja!), elfa o imieniu Smarkichawek, Brendy, najwredniejszej dziewczyny w szkole (a być może i na świecie), łajdaka zwanego Łowcą oraz najbardziej niezwykłego dinozaura…”

Jeśli ten kawałek jeszcze nie dał Wam przynajmniej początkowego wyobrażenia, o czym jest ta książka i nie sprawił, że chcecie za nią chwycić i przeczytać samemu lub z młodszym rodzeństwem, to zapraszam dalej do czytania. Postaram się w miarę bezspoilerowy sposób rozbudzić w Was chęć posiadania „Gwiazdkozaura” na własność. Albo podkradania go z półki znajomych dzieciaków.
               
Toma (Tomasza) Fletchera znam i śledzę od dawna, jeszcze zanim zaczął pisać książki dla dzieci. Chcecie wiedzieć kim jest? To jeden z najbardziej utalentowanych brytyjskich muzyków naszego mojego pokolenia, znakomity tekściarz, ¼ zespołu McFly, jedna z najkreatywniejszych osób jakie znam, arcynerd, świąteczny zapaleniec i ojciec dwóch najurokliwszych chłopców w Wielkiej Brytanii. A jak to nadal dla Was za mało informacji na jego temat, to myślę, że jak na razie mogę Was odesłać do posta Kamy, która idealnie go opisała.
…I to właśnie ten arcynerd, ten świąteczny zapaleniec wpadł na pomysł napisania książki dla dzieci. I to nie byle jakiej (miał już na koncie kilka innych: głównie o „Dinozaurze co wykupkał...” ;)), ale o Gwiazdce, gwiazdkowym dinozaurze i małym kochającym Gwiazdkę chłopcu, którzy przypadkiem się spotkali i w ten też przypadkowy sposób się zaprzyjaźnili (a przecież wiadomo, że przyjaźnie z przypadku są najlepsze).
Musicie wiedzieć, że ja naprawdę jestem Wielką Fanką Fletchera. Właściwie Fletcherów, bo cała jego rodzina jest niezwykle (i nieznośnie!) utalentowana. Dlatego też sięgając po jego książkę wiedziałam, że mogę się spodziewać czegoś naprawdę niezwykłego. I nie zawiodłam się!

W pierwszych rozdziałach, poprzedzonych barwnym, acz nieco przykrym prologiem, poznajemy siedmioletniego chłopca, Williama Trundle, oraz jego tatę, Boba Trundle. Jedyne, co powinniście na ten moment wiedzieć, to to, że William jest Wielkim Fanem Dinozaurów. Gdyby tylko istniał jakiś sposób, żeby spotkać dinozaura, nie zawahałby się tego zrobić. Jego miłość do dinozaurów ustępuje tylko miłości jego taty do świąt Bożego Narodzenia, którą to ochoczo i skutecznie zaszczepił w swoim synku. Jak zapewne zdążyliście wyczytać z przytoczonego wyżej blurba, w książce poznajemy także Brendę Payne (najwredniejszą dziewczynkę w szkole) i jej mamę, Łowcę (najstraszniejszego złoczyńcę) i jego psa, oraz samego Świętego Mikołaja i jego elfy.
Historia Williama i Gwiazdkozaura, chociaż może wam się tak wydawać, wcale nie jest bardzo cukierkowa. Autor dotyka tutaj kilku bardzo istotnych i trudnych kwestii, z którymi często mają problem nawet dorośli ludzie (niepełnosprawność, strata, ale także bezwarunkowa miłość), i zadziwiająco potrafi wytłumaczyć je tak łatwym do przyswojenia językiem, w tak bardzo ciekawy sposób, że zamiast powodować smutek i negatywnie wpływać na treść, czytelnik może mieć tylko wielki uśmiech na twarzy.
Narrator wszechwiedzący w „Gwiazdkozaurze” często zwraca się bezpośrednio do odbiorcy, w dziecinnie dorosły (albo dorośle dziecinny) i inteligentny sposób, pozwalając bawić się razem z nim i odkrywać świat chłopca i małego dinozaura. Przypominał mi on nieco Lemony Snicketta, narratora z „Serii Niefortunnych Zdarzeń”, gdyż traktuje czytelnika jak osobę na tyle dojrzałą, że jest w stanie zrozumieć trudne i niecodzienne tematy bez owijania w bawełnę, jednocześnie nie zatracając swojej dziecinnej naiwności. A gdyby taka osoba miała czegoś nie zrozumieć, to równie ochoczo spieszy wyjaśniać te rzeczy, utrzymując z czytelnikami niekończący się dialog.
Czytając tę książkę miałam wrażenie, nadal je mam, że zawarte w niej historie są prawdziwe – Fletcher dał nam nowe, świeże spojrzenie na historię Świętego Mikołaja, elfów, a nawet bardzo skrzętnie odpowiedział na pytanie: jak to jest, że renifery latają. Pokazał, że nasza inność wcale nie sprawia, że jesteśmy gorsi (albo lepsi!) od innych. Przez tę książkę wręcz się leci niczym w saniach Mikołaja – z uśmiechem chłonąc wszystko, spodziewając się tylko nadchodzącej przygody. Miałam też nieodparte wrażenie, że „Gwiazdkozaur” zebrał wszystko, co najlepsze z innych powieści dla dzieci. Wyczuwam w nim niecodzienność i magię „Alicji w krainie czarów”, mądrość i ciepło bijące z „Małego Księcia”, czy nawet zwariowane przygody i ognisko rodzinne rodem z „Doliny Muminków”. I to, jak wspaniale radzi sobie z trudnymi tematami, podobnie do R.J. Palacio w „Cud chłopaku”!

Jak pewnie już zauważyliście, w moich oczach jest to niezwykle magiczna i mądra książka (i stanowczo dla mnie za krótka, mimo swoich ponad 400 stron, mogłabym z Gwiazdkozaurem spędzić jeszcze więcej czasu), pełna zróżnicowanych postaci, angażujących wydarzeń, humoru, który nie każdemu podejdzie (ale hej! dzieciom z pewnością), i... niezwykłego ciepła. A wiem to dlatego, że czytając ją czułam, jak moje złe samopoczucie ulatuje gdzieś daleko poza mój zasięg. Albo może to ja ulatywałam poza zasięg mojego złego samopoczucia.
               
Idealnym dopełnieniem opowieści są ilustracje Shane’a Devriesa, nadające historii jeszcze więcej życia, idealnie korespondujące z treścią i idealnie ją ilustrujące, a także piosenki przeplatane w tekście. Wiem, że nie każdy lubi piosenki w książkach (no bo jak sobie wyobrazić melodię?), ale w „Gwiazdkozaurze” jest to wspaniałe i niemalże nieodłączne – szczególnie dlatego, że właśnie kiedy to piszę, trwają próby do musicalu na jego podstawie. Z kolei na przyszły rok, o ile mnie pamięć nie myli, zaplanowano już film! Niedawno też w Wielkiej Brytanii ukazała się musicalowa edycja książki z dołączoną płytą z piosenkami (słyszałam trzy i wszystkie są wspaniałe). Nie sądzę, byśmy mogli na nią liczyć w Polsce (w UK śpiewa je w końcu obsada musicalu), ale mam cichą nadzieję, że kiedyś pojawią się w całości na którymś z serwisów streamingowych.
                   
Książka, ta polska, oczywiście, jest również przepięknie sformatowana w środku – pogrubiono i powiększono słowa w takich momentach, że wręcz słyszy się je dokoła siebie, odbijające się od ścian lub chcące, żeby wypowiadać je na głos (szczególnie wtedy, kiedy czyta się je w przepełnionym pociągu). No majstersztyk!


Reasumując, jak oceniam tę książkę? Już na początku wspominałam, że nieczęsto czytam literaturę dziecięcą, ale chyba mam niebywale szczęście, bo gdy to robię, trafiam na perełki, które mogą, a nawet powinni, przeczytać wszyscy.
Książka Toma Fletchera, mimo że jest dla dzieci, nie jest książką tylko dla nich przeznaczoną. Dzięki swojej uniwersalności każdy może w sobie dostrzec i obudzić swoje wewnętrzne dziecko – to, które, w moim wypadku, cieszyło się z pierwszego śniegu w roku, z niecierpliwością wyczekiwało Mikołaja (którego wieczorem nigdy się nie doczekało, a dziwnym trafem rano miało prezenty w łóżku!) i kochało ubierać choinkę dzień przed Wigilią – i przeżywać przygody bohaterów z uśmiechem na buzi.
Dlatego daję „Gwiazdkozaurowi” obfite, pełne 5 filiżanek i tym razem zamiast herbaty, pozwolę sobie do nich wlać gorącą czekoladę. I dorzucę ciasteczko (dla reniferów, oczywiście)!
Jednocześnie krzyczę: to idealna książka na Gwiazdkę dla waszego rodzeństwa, dzieci, wnuków, chrześnic i chrześniaków! Jeśli macie tradycję obdarowywania się podczas Świąt, a jeszcze nie wpadliście, co można im kupić, to gorąco ją polecam.



Serdecznie dziękuję
          
 za egzemplarz i za możliwość zapoznania się z tą historią, i mam wielką nadzieję, że nie będzie to ostatnia książka Toma Fletchera, jaka pojawi się w Polsce!



Komentarze