Herbaciany book tag
Herbata: Magic Nights (Basilur Oriental Collection)
Po wielu
pertraktacjach z przyjaciółką, po rzucanych przez nią wężowych spojrzeniach
(cóż się dziwić, skoro ze Slytherinu), płakaniach (głównie z mojej strony),
błaganiach (bardziej pasywnych), intensywnym myśleniu i założeniu bookstagrama…
postanowiłam wrócić do bloga.
W końcu.
Bez pompy, bo z
pompą nie potrafię, ale za to z zapasem herbat i stworzonym oryginalnym
Herbacianym Book Tagiem[1], od
którego swoją staro-nową przygodę z recenzjami chciałabym zacząć. Bo recenzować
mam co (ponad 80 przeczytanych w tym roku!), wypowiadać się o książkach też
mogę, a trochę regularności w życiu mi się przyda.
Zapraszam na
tag.
1. Earl Gray – książka, która stała się twoim
prywatnym klasykiem
„Mały książę”
Antoine de Saint-Exupery’ego to jedna z moich ukochanych książek, którą kocham
od momentu, kiedy ją zobaczyłam. Już wtedy była dla mnie klasykiem, chociaż
może nie wiedziałam co to znaczy. Pierwsza moja jej wersja była wybrakowana, z
wypadającym kartkami mimo usilnych starań, żeby tego nie robiły, i przynajmniej
20-letnia (a było to jakieś 17 lat temu!). Ale to wcale nie sprawiło, że
kochałam ją mniej. Teraz mam wersję bardziej zwartą, którą kocham równie mocno.
Ta książka jest
wspaniała i odnaleźć się w niej mogą nie tylko dzieci, ale przede wszystkim
dorośli. Jest o sprawach prostych, które czasem unikają naszym oczom i które
wcale nie są z tego powodu błahe. Czytałam ją już kilkanaście razy, w dwóch
językach (wciąż przymierzam się do kupna francuskiej wersji) i nigdy mi się nie
nudzi, często poprawia mi humor.
I wiem, wiem:
przecież „Mały książę” już jest klasykiem! Jasne, ale też… ludzie bardziej niż
jako klasyk, traktują go jak bajkę dla dzieci. A na mojej liście jest książką,
którą polecę wszystkim.
2. Minutka – książka, na którą nie warto poświęcić
ani chwili
„Tego lata
stałam się piękna” Jenny Han.
Wieszam psy na
tej książce. Serii. A przynajmniej na pierwszych dwóch, które przeczytałam.
Czemu? Ponieważ to jedna z książek młodzieżowych, która mnie niezmiernie
zirytowała. A zazwyczaj do contemporary
YA mam bardzo luźne podejście i przymykam oczy na okazjonalną głupotę
niektórych bohaterów. Tutaj nie potrafiłam.
Główna
bohaterka była drażniąca, momentami aż za dziecinna i egoistka jakich mało.
Jedynymi bohaterami, których wspominam milej, są dwaj główni bohaterowie,
obiekty westchnień bohaterki (bracia), i pewnie ktoś jeszcze, kogo nie pamiętam.
Czytając tę książkę miałam wrażenie, jakby autorka nie do końca przykładała się
do stworzenia ciekawych postaci, przynajmniej w pierwszym tomie.
Także na dzień
dzisiejszy to jest dla mnie Minutka, dla której można się poświęcić tylko
wtedy, kiedy nie masz żadnej innej herbaty w okolicy.
3. Yerba Mate – książka, której nie mogłeś
odłożyć aż skończyłeś ją czytać
Wybór był
trudny. Naprawdę. Miałam ich chyba z dziesięć… Ale ostatecznie padło na
„Igrzyska śmierci” Suzanne Collins. Bo to jedna z pierwszych moich dystopii młodzieżowych,
które połknęłam. Chyba nawet w jednym dniu. I jak tylko połknęłam pierwszy tom,
to dosłownie pobiegłam następnego dnia do księgarni po 2 następne. Nie powinnam
się przyznawać, ale czytałam je nawet w trakcie mniej ciekawych wykładów na
uczelni…
Z tą kategorią,
jak i z poprzednią, miałam niebywały problem. Bo co by tutaj wrzucić, co
idealnie odzwierciedlałoby jesienne wieczory jako kocykowe burrito? Wybrałam
serię, która zawładnęła na chwilę moim światem. „Król kruków” Maggie Stiefvater i wszystkie trzy
pozostałe tomy to seria idealna na to, żeby zwinąć się z książką i nie wychylać
nosa przez cały weekend. Albo wieczorami. Realizm magiczny, poszukiwanie
zaginionego walijskiego króla, duchy, magia… i moja piątka cinnamon bunów. Maggie Stiefvater stworzyła specyficzny, magiczny
świat w tym regularnym i już od pierwszej strony nie wiadomo, czego można się
spodziewać. Kocham.
5. Czerwona Herbata Pu-Erh – książka, którą
polecają wszyscy, ale tobie nie przypadła do gustu
Miałam opisać
inną książkę, ale przypomniałam sobie o tej.
Wielu ludzi ją
lubi, ba, moja przyjaciółka ma o niej lepsze zdanie, a ja siedzę i przewracam
oczami.
„Ja, Earl i
umierająca dziewczyna” Jesse Andrews nie była złą książką, miała wiele sytuacji, gdzie można
było się zaśmiać, styl autora też jest ok… ale też to wszystko nie sprawiło, że
zaczęłam się rozwodzić nad jej znikomą wspaniałością (filmu też jeszcze nie
widziałam). Duży wpływ na mój odbiór tej książki miał fakt, że czuję w niej
dużą inspirację J.D. Salingerem i jego „Buszującym w zbożu”, którego wielką
fanką też nie jestem.
Miałam duże
oczekiwania co do książki Andrewsa (ta okładka!) i pod koniec czułam się
oszukana tym, jak rozwinęła się akcja i jak się skończyła. To nie moja herbata.
Czy mogłabym
nie umieścić książki, którą dostałam na urodziny (pierwszy powód) od
przyjaciółek (drugi powód) ze wspaniałą dedykacją (trzeci powód) i to o
ukochanym zespole (najważniejszy powód)? Nic dziwnego, że ta książka „McFLY: Unsaid Things... Our Story” wprowadza
mnie w dobry nastrój. Ona jest wspaniała. Równie dużo jest tu momentów do
śmiechu, do płaczu, do niekontrolowanych feelsów,
szczególnie jeśli jest się fanem McFly, ale szczerze? Niekoniecznie.
To ich własna
historia, napisana przez nich, z ich wspomnieniami, zdjęciami z ich prywatnych
kolekcji, opowiadająca o tym, jak to się stało, że stali się zespołem i jak to
się stało, że w ogóle zainteresowali się muzyką. Poza tym chłopaki sami w sobie
są jak bułeczki cynamonowe albo pączki z konfiturą i ktokolwiek próbowałby ich skrzywdzić, to będę
gryzła. Jeśli nigdy nie słyszeliście o McFly, to polecam przeglądnąć YouTube’a.
I możecie zacząć od przemowy ślubnej ;).
Tak bardzo się
starałam, żeby żadna książka nie powtórzyła mi się z tymi, które wrzucała Kama
u siebie na blogu! Tak bardzo! Ale nie dałam rady. „Love, Rosie” Cecelii Ahern to książka
naprawdę przyjemnie napisana, w dużej mierze w formie epistolarnej. Okładka, ta
nowa, filmowa – palce lizać. Bohaterów uwielbiam, ale… była za długa. Cecelia
Ahern (swoją drogą, bardzo miła kobieta, poznałyśmy ją na Warszawskich Targach
Książki) trochę przedobrzyła i zamiast skrzętnie zamknąć akcję w podobnym
momencie jak filmie (co lepsze – była taka możliwość w książce), za bardzo ją rozwlekła i pod koniec książka zaczynała trochę nudzić oraz powodować
nadmierne przewracanie oczami (albo, jak w moim wypadku, głośne „DLACZEGOOOOO”).
8. Biała herbata – książka, którą poleciła ci
bliska osoba
„Ania z
Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery to książka, którą poleciła mi mama – i nie tylko. Nie mam
czym się pochwalić, jeśli chodzi o polecane mi przez rodziców książki, bo żadne
z nich właściwie nie pałało tak wielką, widoczną miłością do książek jak ja.
Tata, jak coś go zaciekawiło, to chętnie poczytał (szczególnie, że zawdzięczam
mu połowę mojej serii Wiedźmina, którą kupił ze mną na spółkę), ale nie
wszystko „było dla niego”, jak to mówił (np. „Władca Pierścieni”, gdzie filmy
lubi, ale nawet mu nie proponujcie czytać Tolkiena…). Mama z kolei od 30 lat
pracuje z klientem i ostatnia rzecz, na którą miała ochotę przy dwójce
nadaktywnych dzieci, to czytać książki po pracy. No, chyba że mówimy o
harlequinach, ale chyba każda mama miała taki okres ;). Ale „Anię…”
wiedziałam, że uwielbia od zawsze, nigdy się z tym nie kryła. Miała nawet
wszystkie tomy, które z biegiem lat niestety trochę się sponiewierały, niektóre
zaginęły. I to ona pierwsza mi ją poleciła.
Moją prywatną
bawarką jest nie jedna, a dwie książki.
Pierwsza to „Pan
Tadeusz” Adama Mickiewicza – książka, którą podobno albo uwielbiasz, albo nienawidzisz. Jak
nietrudno zgadnąć, ja należę do tej drugiej grupy… a przynajmniej przez
parę(naście?) następnych lat, do czasu aż się zmuszę i ją skończę i odkryję jej
wewnętrzne piękno (haha). Nie wiem, naprawdę, co siedziało w głowie Adama
Mickiewicza, żeby napisać książkę wierszem. Dwanaście rozdziałów! Nie zrozumcie
mnie źle, lubię wiersze, ale jak ktoś każe mi je czytać i traktować jak prozę,
to dla mnie za wiele. Poza tym jestem #TeamSłowacki.
Druga książka
to „Sklepy cynamonowe” Bruno Schulza. Książka, którą zaczęłam czytać sama dla
siebie, bo nigdy w żadnej szkole jej nie przerabiałam. I miałam wielkie chęci
ją skończyć… dopóki po raz piąty nie usnęłam w trakcie jej czytania.
„Sklepy
cynamonowe” to jest właściwie zbiór opowiadań, pełen metafor, zabiegów
literackich i który powinno się czytać w odpowiednim nastawieniem, nie dla, hm,
przyjemności. Dawałam im szansę dość długo, ale pokonały mnie zdania
wielokrotnie złożone. Nie będę kłamać, że pamiętam, co przeczytałam, ani też,
że kiedyś ją skończę. Bo w tym wypadku takiego zamiaru nie mam.
„The Avery Shaw Experiment” Kelly Oram. Trudno
mówić o książce, która w Polsce jeszcze nie została wydana i ją polecać, ale
tak bywa z tagami. „Avery Shaw…” czytałam na Kindle’u i o zawsze o niej ciepło
myślę oraz miło ją wspominam. I pewnie dlatego czytałam ją już chyba ze trzy
razy. Avery i Grayson są jednymi z moich ulubionych postaci, które stworzyła
Kelly. Tak inni, a tak zabawni; dzięki dualności punktu widzenia w książce
możemy poznać ich z dwóch stron: jak oni siebie widzą i jak inni ich widzą.
Historia może i lekko oklepana, lekko przewidywalna, ale to ten przypadek,
kiedy jest się z tego powodu szczęśliwym. Co więcej, autorka ma jakiś niebywały
dryg do sprawiania, że książki o ciężkich tematach (depresja, nałogi, stany
lękowe itd.) przekształcają się w lekkie, zabawne i ciekawe historie, które
nigdy nie bagatelizują opisywanych problemów.
Dalej się
zastanawiam, jak to możliwe, że jeszcze żadne wydawnictwo nie wpadło na to, by
wydać książki Kelly Oram – szczególnie, że to wspaniały przykład YA
contemporary. Kelly jest wspaniałą osobą, a moim zdaniem jej styl pisania
śmiało konkuruje z Kasie West i Morgan Matson.
Cóż, to by było na tyle. A mój powrót można śmiało porównać do powrotu Luke'a Skywalker w najnowszych Gwiezdnych Wojnach.
A pytacie, kogo taguję? A wszystkich, którzy to czytają!
[1] Nie dajcie się zwieść, że
nie jest oryginalny – spędziłyśmy nad nim parę dobrych godzin w sierpniu 2015 i
od tego czasu wietrzał w draftach u K.!
yey!!!! Nareszcie. Wiedziałam, że herbata cię przekona do powrotu! Tak więc nadal nie mogę sobie wybaczyć, że nie pomyślałam o McFly w 6 punkcie. Chociaż na moje usprawiedliwienie, powiem tylko, że nie mam jej w domu więc mogła mi umknąć. Trochę boi, że nie lubisz tak bardzo "Me & Ear & the Dying Girl" ale w sumie trochę rozumiem. Pkt 4- mój drugi wybór, ale o tym wiesz, miałam to samo z Igrzyskami i jak teraz o tym myślę, chyba pierwszą po Harrym Potterze był Zmierzch :D. No i masz Oram, czemu mnie to nie dziwi.
OdpowiedzUsuńSuper że jesteś!