Player One - Ernest Cline

Herbata: Ognie jesieni (czarna)

Bierzesz do ręki kubek ulubionej herbaty, chwytasz książkę zarekomendowaną ci przez przyjaciela z nadzieją, że ta nie okaże się bublem, że będziesz mieć podobne wrażenia i odczucia, co ta osoba. Szczególnie, że niełatwo było ją zdobyć, kupiłaś ją w ciemno, ściągałaś z Wrocławia. Oglądasz okładkę, którą znasz w innej postaci z Internetu; tamta nie podeszła ci do gustu, kojarzyła się, nie wiedzieć czemu, z wojną, a nie stosami samochodów – a wojna nie jest tematem, który lubisz, wiesz o tym od czasów „Kamieni na Szaniec”. Ta wersja, którą trzymasz w ręku, przywodzi ci z kolei na myśl „Rok 1984” Orwella; jest prosta, czerwono-żółta, z samym tekstem na froncie, labiryntem na grzbiecie. Otwierasz na pierwszej stronie i zaczytasz czytać. I wsiąkasz. Wsiąkasz na całego.
W taki sposób mogłabym opisać początek mojej przygody z książką Ernesta Cline’a pt. „Player One”. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać, kiedy ją zaczynałam. No dobra, może po części, bo miałam o niej mgliste pojęcie po tym, jak zarekomendowano mi angielską wersję; parędziesiąt sekund później znalazłyśmy w czeluściach Internetu jej egzemplarz w języku polskim, w cenie tak śmiesznej, że aż głupio mówić. Ale ja tu nie będę pisać o przygodach, jakie miałam z tą książką. Będę pisać o książce i o tym, dlaczego musicie ją przeczytać, jeżeli choć część życia spędziliście w latach dziewięćdziesiątych bądź dziwnym trafem zapałaliście miłością do starych filmów z lat osiemdziesiątych z Johnem Cusackiem, Matthew Broderickiem, czy też tych autorstwa Johna Hughesa. To dla osób, które w czasach swojej młodości zagrywały się na Commodore, strzelały do kaczek na Pegasusie czy próbowały swoich sił w Pinballu.
„Player One” ukazał się w Polsce w roku 2012, nakładem wydawnictwa Amber. Co do tego wydawnictwa, to często mam mieszane uczucia do oprawy graficznej wydawanych przez nich książek, ale w tym wypadku nie mogli spisać się lepiej.




„Rok 2044. Kryzys zrujnował największe mocarstwa. W Ameryce ludzie głodują i zamarzają na ulicach. Miasta zamieniły się w osiedla slumsów i przyczep kampingowych. Osiemnastoletni Wade ucieka od rzeczywistości i cały wolny czas spędza w OASIS, globalnym wirtualnym świecie, w którym każdy może być tym, kim chce. To internet nowej generacji, wszechobecna symulacja, gdzie można robić wszystko – żyć, uczyć się, bawić i kochać.
W OASIS jej twórca, ekscentryczny geniusz-multimiliarder Halliday, zakodował zagadki – kod do kolosalnej fortuny i absolutnej władzy. Miliony ludzi bezowocnie próbowały go złamać, by zdobyć nagrodę. I odkrywały nowe znaczenie ucieczki od rzeczywistości i pogoni za szczęściem, obsesyjnie studiując ikony Hallidaya –  enigmatyczne wskazówki, których nie odczyta nikt, kto nie jest maniakiem gier, filmów i muzyki z lat 80.
Nagle Wade odkrywa pierwszą zagadkę...
Cały świat patrzy, tysiące przyłączają się do gry – wśród nich potężni wirtualni gracze gotowi popełnić realne morderstwo, by przeszkodzić Wade’owi.
Teraz Wade żeby przeżyć, musi wygrać. Ale żeby wygrać, musi porzucić doskonały wirtualny świat i stanąć twarzą w twarz z życiem i z miłością – w realu, z którego tak rozpaczliwie chciał uciec.”

Kiedy patrzysz na opis, jego początek, rok rozgrywania się akcji, pewnie przychodzi ci na myśl: Świetnie! Kolejna dystopia. Mam już dość. Pewnie niczym się nie będzie różnić od tysiąca innych, tego typu książek. Kolejni bohaterowie będący wybrańcami, gotowi ratować świat. I nic bardziej mylnego. Spróbuję to wyjaśnić, tylko najpierw zrobię sobie herbatę.
Dzisiejszy wybór, wbrew wstępowi, nie pada na moją ulubioną herbatę z tej przyczyny, że piję ją ostatnio zbyt często i nie chcę przedobrzyć. Ale skoro nadchodzi jesień, dzisiaj tematycznie do pogody: herbata z mojego ostatniego tea haula zwana Ognie Jesieni. Ach, ten zapach! Przypomina mi o moim swego czasu ulubionym żelu pod prysznic o zapachu czekolady z pomarańczą.
Herbata pachnie pięknie przed i po zalaniu – mieszanka pomarańczy, imbiru, cynamonu i wanilii, z lekkim dodatkiem prawie niewyczuwalnych płatków róży naprawdę przywodzi na myśl jesienne wieczory spędzone na sofie pod kocem, kiedy to jesteśmy przytuleni  do wesoło trzaskającego ogniem kominka, siedząc z pasjonującą książką w ręku. Idealne na takie wrześniowe dni, jak ostatnio.
Kolor po zaparzeniu ma pięknie bursztynowy, przynajmniej taki jest u mnie, ale ja – mimo bycia wielkim herbatofilem – często „przeparzam” herbaty, zapominając wyjąć torebkę lub zaparzacz po odpowiednim czasie. Dzisiaj jednak się udało. I gorąco polecam tę herbatę entuzjastom wanilii, jest ona tutaj bardzo wyczuwalna w zapachu i dość wyczuwalna w smaku; osobiście mnie bardzo uspokaja.
Okej, zaopatrzona w pełen kubek, mogę wam bardziej przybliżyć książkę Ernesta Cline’a.
Właściwie opis wydawnictwa podał na tacy główny temat „Player One” – grę o wspaniałą nagrodę, rozgrywającą się w niedalekiej przyszłości, ze wspaniale rozwiniętą technologią i internetem. O przyszłości, gdzie ludzie głównie funkcjonują w sieci, tworząc swoje wirtualne ja w społeczności OASIS, aby odetchnąć po ciężkim dniu w pracy, pobawić się, pouczyć, czy – po prostu – żyć. Gdzie można zapomnieć o otaczającym nas świecie, coraz bardziej niszczejącym i pogrążonym w ubóstwie, spowodowanym przez liczne wojny i brak dbałości o środowisko; o przeludnionych miastach, pełnych stosów starych, przerdzewiałych samochodów oraz przyczep kempingowych, przerobionych na swoiste osiedla mieszkaniowe, którym bliżej do brazylijskich slumsów. Gdzie OASIS jest idealną odskocznią. Bo przecież w OASIS można prawie wszystko. Jeśli, oczywiście, masz pieniądze.
Historia opowiedziana jest z punktu widzenia głównego bohatera, niespełna osiemnastoletniego Wade’a, zwanego w OASIS Parzivalem. Wade znakomicie wprowadza czytelnika w świat symulacji OASIS, wyjaśniając w przystępny sposób jej historię, działanie i to, co można tam robić, pokazując sposób budowania własnego avatara, stającego się nieodłączną postacią, reprezentującą nas w wirtualnym świecie. Ukazuje nam również historię domniemanych Easter Eggów – Jaj Wielkanocnych, zakodowanych w czeluściach wirtualnego świata przez jednego z twórców tego świata. Twórcy, który upodobał wręcz sobie lata swojej młodości.
Cała książka przesiąknięta jest głównie – choć nie wyłącznie – odniesieniami do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. To nie tylko wspaniała gratka dla każdego geeka i nerda, ale wspaniała podróż do przeszłości dla ludzi wychowanych w tamtych czasach, czy też chcących zasmakować w części życia swoich rodziców. Nie opowiada jedynie o grach z początków istnienia komputerów i konsol, ale również o szeroko pojętej popkulturze – czy to filmach i serialach, książkach i komiksach, czy muzyce tamtych lat. Wielokrotnie byłam zaskoczona, widząc znajome mi tytuły, często śmiałam się z odniesień i cieszyłam, kiedy autor przypominał mi o czymś, czym bawiłam się, gdy byłam mała, a o czym na tak długi czas zapomniałam. Pac-Man, Pinball, Powrót do przyszłości czy Galaga, Gwiezdne Wojny i Doctor Who, przy akompaniamencie Cyndi Lauper, The Rolling Stones czy Blondie – wszystko to, a nawet jeszcze więcej, powoduje, że ta książka mogłaby spokojnie być historycznym przewodnikiem po latach 80.
Niektóre z rozwiązań i pomysłów ukazanych w książce Cline’a wydają się tak znakomite, że zastanawiam się, czemu nikt ich jeszcze nie podłapał – liczę jednak na to, że po ekranizacji, której podejmuje się Warner Bros wraz ze Stevenem Spielbergiem, pojawi się niejaki boom i zaspokoi moje pragnienia. A samego filmu nie mogę się doczekać.
Książka Cline’a jest utworem na pewno dobrze przemyślanym, co odznacza się w całej historii, ale również znakomicie napisanym. Czytając ją, często nie mogłam się oderwać – co nie było zawsze miłe, bo mam tendencję czytania w autobusie i raz, czy dwa prawie przegapiłam swój przystanek. Co zaś się tyczy postaci ukazanych w „Player One” muszę powiedzieć, że były one znakomicie przestawione. Wade czyli Parzival dał się lubić od początku, kibicowało mu się niemal całym sercem, nawet mimo paru momentów, kiedy chciało się na niego krzyknąć czy schować głowę w poduszce z zażenowania; Art3mis to typowa feministka, dziewczyna, która od początku wiedziała, czego chce, potrafiąca skopać tyłek niejednej osobie, która poddała wątpieniu jej wartość; nie mogę zapomnieć też o Aechu, najlepszym kumplu Parzivala i zdecydowanie jednej z moich ulubionych postaci tej książki.
Ale „Player One” nie traktuje jedynie o tym, jak za wszelką cenę zdobyć nagrodę i cieszyć się z benefitów, ani o tym, jak wspaniałe dla niektórych mogły się wydawać późne lata XX wieku. To historia o przyjaźni, jaka może się nawiązać między ludźmi, choć ci nigdy się nie spotkali, o tym, jak społeczności potrafią się zjednoczyć, kiedy mają wspólny powód, a determinacja i parcie do przodu w realizacji celu, mimo rezygnacji innych, pozwala osiągnąć znakomite efekty.
Nie muszę chyba mówić, że uwielbiam tę książkę i niesamowicie cieszę się z tego, że powstaje film. Ernest Cline wrócił mi dzieciństwo w całkowicie inny sposób, niż robią to filmy Disneya. Pisząc ten tekst, wiele razy posiłkowałam się książką i dopiero po chwili czytania kapowałam się, że już dawno znalazłam fragment, na którym chciałam się oprzeć. Ta książka jest jedną z najlepszych z gatunku Science-Fiction/Dystopia dla Młodych Dorosłych jaką przyszło mi przeczytać, a już na pewno jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. I zdecydowanie polecam ją wszystkim: i starym, i młodym.

Ojej, skończyła mi się herbata. To chyba znak, że przyszedł czas na kubki. Ile tym razem? A co mi tam: pięć pełnych. I dorzucę ciasteczko.


Komentarze

  1. Polecam się na przyszłość ^^. Duże ciasteczko się należy za tę książkę!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz