I'll Give You the Sun - Jandy Nelson

Herbata: Powiew wiosny (czarna)

Do książek z gatunku Contemporary/Young Adult od dłuższego czasu podchodziłam z lekką rezerwą. Bo to są książki, do których powinno się podchodzić z lekką rezerwą. W głównej mierze traktują o miłości, najczęściej nastoletniej, osadzonej w dzisiejszych czasach, czasem w zeszłym stuleciu (patrz: „Eleonora i Park” Rainbow Rowell), często wypacykowane, nierzadko z irytującymi heroinami. Sama śmieję się, że to takie harlequiny dla młodzieży. Które zresztą uwielbiam czytać.
W ogóle, sama wyżej wymieniona angielska kategoria książkowa po polsku znaczy tyle, co Współczesne/Młodzi Dorośli i przypuszczam, że od tej pory będę tego typu książki tu umieszczać. Nasz język cierpi zresztą na niedosyt polskich odpowiedników angielskich nazw gatunków literackich – o czym parę razy zdążyła mi napomknąć Kama z Fishtalking. I wcale mi nie będzie głupio, jak będziemy wspólnie je tłumaczyć.
Ale ja tu nie o tym.
Zalewam herbatę i zabieram się do roboty. Dzisiejszy wybór padł na Powiew wiosny – czarna, cejlońska, z owocami. Pachnie słodko jeszcze niezaparzona, mniej intensywny zapach ma po samym zrobieniu. Przed zaparzeniem – cudo, wiosnę wyczuwa się w zapachu; po zaparzeniu – czuć lekki zapach cytrusów, porzeczki, może i jabłka, po wiośnie prawie żadnego śladu, jak tegoroczny kwiecień; w smaku – jak na czarną herbatę, jest on dość delikatny, choć na pewno nie smakuje owocowo. I skutecznie broni się przed potraktowaniem herbaty cukrem (chociaż ja i tak nie słodzę). Sam smak nie pobije też mojego dotychczasowego numeru jeden, o którym kiedyś napiszę.
Dlaczego wybrałam tę herbatę? Krótko – tę, którą chciałam wybrać (Księżycowa Noc), właściwie skończyłam dzień wcześniej, a zestawiając inne, które mam, z książką, o której chcę dzisiaj napisać, najbardziej połączył się właśnie ten typ. Bo to, że musiała to być czarna herbata, wiedziałam od pierwszych stron „I’ll Give You the Sun”.
źródło: http://penguinteen.tumblr.com

„Wspaniała, olśniewająca historia o pierwszej miłości, rodzinie, stracie i zdradzie dla fanów twórczości Johna Greena, David Levithana oraz Rainbow Rowell” – rzecze pierwsze zdanie opisujące ten tytuł na stronie Goodreads (x). I wiecie co? Moim zdaniem nie kłamie.
Jude i Noah. Bliźnięta. W wieku trzynastu lat niesamowicie sobie bliscy, nierozłączni, będący bardziej jedną osobą niż dwoma, przy okazji bardzo od siebie różni. Noah zamknięty w sobie mały artysta, głośny wewnątrz, cichy na zewnątrz. Jude na odwrót – energetyczna buntowniczka, chojrak i gadająca za dwoje, będąca głosem swoim i brata. Ale trzy lata później coś się stało. Coś, co pokiełbasiło każde z osobna na dwa różne, dziwaczne sposoby. Żadne z nich ze sobą nie rozmawia, a po ich telepatycznej bliźniaczej więzi nie pozostało już prawie nic.
Te wczesne lata są latami Noah – to on opowiada tę część historii. Lata późniejsze należą do Jude. I tak właściwie, żadne z nich nie byłoby w stanie opowiedzieć tej historii bez drugiej osoby. Bo świat mogą zmienić tylko we dwójkę.
źródło: http://penguinteen.tumblr.com/

Na książkę Jandy Nelson „I’ll Give You the Sun” trafiłam przypadkowo, przeglądając parę list czytelniczych na Goodreads oraz oglądając niektóre zestawienia TBR/wrap-up youtuberów. Nie powiem – głównym powodem, dla którego sięgnęłam po ten tytuł, była okładka. Piękna, prosta, kolorowa i – po skończeniu – idealnie oddająca charakter książki. Zdecydowanie pozycja, którą chciałabym mieć na półce. Sama książka jest drugim dzieckiem literackim Jandy Nelson, a pierwszym, za które się wzięłam (i na pewno nie ostatnim).
Nie czytałam zbytnio opisu, kiedy zaczynałam „I’ll Give You the Sun” – jedyne, czego byłam świadoma, to tego, że jest to historia o rodzeństwie. I miłości. I rodzinie. Incest, pomyślałam, błagam, tylko nie kazirodztwo. Moje błagania zostały wysłuchane, a w książce zakochałam się po parunastu stronach – czy raczej procentach, bo czytałam ją na kindle’u. Bałam się, że nie powinnam się w niej zakochiwać tak szybko, bałam się, że może mnie zawieść – ale tak się nie stało.
„I’ll Give You the Sun” jest napisane prostym, acz ujmującym językiem; czytając ją czułam się, jakbym płynęła pomiędzy zdaniami. Ale to moja subiektywna opinia. Niemniej jednak nie dziwię się, dlaczego książka dostała Michael L. Printz Award (x), czyli nagrodę przyznawaną przez American Library Association autorom książek młodzieżowych o największych walorach literackich (x). Ona była po prostu piękna.
Historia Noah i Jude, NoahiJude jest urocza, słodko-gorzka, pełna momentów, które wywołują uśmiech na twarzy, czasem szaleńczy chichot, jak również tych, które wyrywają ci serce, przeżuwają je i rzucają nim o podłogę. Czytając historię z punktu widzenia Noah, byłam w stanie zobaczyć wszystko to, o czym opowiadał. Każdy kolor, każdy powiew wiatru, promień słońca czy sposób, w jaki mieniły się opisywane przez niego postaci. Wyobrażałam sobie każdy portret, auto-portret, krajobraz, który malował myślami. Patrzyłam na wszystko jego oczami, siedziałam w jego głowie. Czytając historię z punktu widzenia Jude, czułam się, jakbym była tam z nią, jak gdybym była niewidzialnym duchem, do którego mówi – i który bardzo chciałby ją trzepnąć, przytulić, pocieszyć i wydrzeć się na nią. Niekoniecznie w tej kolejności. I który miał wgląd w jej wszystkie myśli.
Przeżywałam i kibicowałam ich historiom na zmianę (co potwierdzą moje współlokatorki) – cały czas zdając sobie sprawę, że Jandy Nelson trzyma moje serce, moją duszę w garści. Gdy czytałam część Jude, tęskniłam za punktem widzenia Noah; kiedy czytałam część Noah, zastanawiałam się, kiedy będzie Jude. Ale nie w chamski sposób, tylko z pewną dozą ciekawości – o czym tym razem mi powiedzą. Jandy Nelson ukazała wszystkie postaci za pomocą oczu bliźniaków w sposób prawdziwy, kolorowy, kreatywny. Sami główni bohaterowie zostali zobrazowani ze wszystkimi swoimi brakami, nikt w tej historii nie jest idealny. NIKT. Nawet cholerna papuga, zadająca od lat to samo pytanie: Where the hell is Ralph? – Gdzie do diabła jest Ralph? Miłości, która jest tu pokazana, po prostu się wierzy.
źródło: j/w

Wierzcie mi, naprawdę staram się zamieścić tu jak najmniej spoilerów i jak na razie chyba mi się udaje. Idę po następną herbatę. Tę samą, bo idealnie oddaje gorycz niektórych sytuacji z „I’ll Give You the Sun”, jednocześnie próbując je jakoś osłodzić.
Ale, ale, czym byłaby recenzja bez wytknięcia słabych stron? Tak. Słabe strony. Powodzenia sobie życzę.
Głównym minusem tej książki było to, że nie chciałam jej skończyć, a jak ją już skończyłam, to chciałam zacząć ją od nowa. Książki z tego gatunku bardzo często kończyłam góra w dwa dni. Czasem jeden, czasem trzy. A „I’ll Give You the Sun”? Tydzień. I specjalnie czytałam ją wolno. Ale okej, to nie jest słaba strona.
Subiektywnie na to patrząc, minusem dla mnie była przewidywalność związku dwóch postaci – i naprawdę nie chciałam, żeby okazało się to prawdą, ale z biegiem czasu wiem, że inaczej być nie mogło. Po prostu. Nie napiszę o kogo chodzi, chyba że wtedy, gdy już przeczytacie tę książkę. Drugim minusem – niewykorzystanie potencjału niektórych postaci. Ale tu znowu, z biegiem czasu wiem, że nie można było postąpić inaczej, bo to historia głównie o drugiej szansie, o związku między rodzeństwem, rodziną.

Nie przedłużając. Z czystym sercem daję tej książce pełne 5 kubków. Bo kiedy ją czytam, zagłębiam się w jej strony, to czuję, jakbym zaraz mogła zacząć słyszeć kolory, smakować dźwięki czy widzieć zapachy. Jakby to była jedyna w swoim rodzaju słodko-gorzka historia o dwóch całkowicie różnych od siebie osobach, a jednocześnie będących swoim odzwierciedleniem, które mówią jednym językiem. I nie sądzę, abym była daleka prawdy. Bo to książka, do której zapałałam uczuciem od pierwszych stron i kochałam do samego końca, co nie zdarzyło mi się chyba od przeczytania w zeszłym roku „19 razy Katherine” Johna Greena (które pieszczotliwie nazywam Katarzynami – i radzę się wam przyzwyczaić, bo to nie pierwszy, nie ostatni raz, kiedy o nich wspominam). Bo to książka, przy czytaniu której, przy wczuwaniu się w niektóre sytuacje czułam się tak:
źródło: tumblr.com

Dlatego też polecam ją wam. Polecam ją wszystkim.
A wiecie z czego najbardziej się cieszę? Że na początku sierpnia 2015 roku książka wychodzi również w Polsce z ramienia Moondrive, należącego do Wydawnictwa Otwartego, pod tytułem „Oddam Ci Słońce” (x). Kupuję w ciemno (o, jaka fajna gra słowna!). Trochę mi smutno, że zrezygnowano z oryginalnej okładki, ale i tak będę się cieszyć z jej fizycznego posiadania. I was też zachęcam do kupna. Bo nawet jeśli wam się nie spodoba (w co wątpię), po jej przeczytaniu inaczej spojrzycie na życie i sztukę. A jak ją już przeczytacie? Przekonajcie do tego innych.
Aha, i żeby nie było – wcale nie czuję tego wszystkiego dlatego, że piszę tę recenzję siedząc na tarasie, popijając czwartą z rzędu herbatę i wsłuchując się w pohukiwanie kukułki (i odległe wirowanie pralki – i tu się ulotniła cała moja romantyczność…).






Komentarze